Dotknięcie tajemnicy
Franciszek Starowieyski — „Merkuriusz” 05’09
Zadziwiający człowiek i artysta. Dorzucam garść wspomnień o Franciszku Starowieyskim, choć podziwiałem go z oddali, przede wszystkim dlatego, żeby uświadomić wszystkim zainteresowanym sztuką, iż odszedł niedoceniany – pomimo stosunkowo dużego rozgłosu jakim się cieszył za życia – jeden z największych artystów, jakich w ogóle mieliśmy w historii.
Mój niedosyt spowodowany został opiniami, które po śmierci Starowieyskiego przeczytałem na portalach internetowych. Miał rację jeden z piszących, że Salon właściwie nie zauważył Jego śmierci. Wypowiedzi było dość dużo, ale banalnych, powtarzających znane fakty. Moim zdaniem najtrafniej, wcale nie przesadzając, określiło Starowieyskiego dwóch zaprzyjaźnionych z nim artystów – Andrzej Pągowski i Edward Dwurnik. Ludzie, którzy go znali – powiedział pierwszy z wymienionych – zapamiętali go jako postać ze wszech miar wybitną. (…) Wielu twórców z jego pokolenia miało podobne umiejętności, ale on przewyższał ich wszystkich. Był wybitny w każdym calu. Natomiast drugi, znany malarz stwierdził: „To był fantastyczny artysta, genialny rysownik, wydaje mi się, że niedoceniany. (…) Twórczość Starowieyskiego jest pewną całością, monolitem, trudno wyodrębnić coś, co najbardziej się podoba, ale jako ważne wydają mi się jego plakaty teatralne. Starowieyski doskonale czuł teatr, jego specyfikę, subtelne związki ze sztukami plastycznymi”.
Większość wypowiadających się doceniała go jako plakacistę, choć od dawna plakatów nie projektował, zamiast podkreślić jego niezależność twórczą i swoistą, jednorodną poetykę, która cechuje największych. Śmiać mi się chciało, kiedy jeszcze za życia artysty zarzucano mu manieryczność, która wynikała przecież z zawężonych rekwizytów, a nie dostrzegano, iż mistrzowsko kreuje nieznane dotąd światy i zadaje niepokojące pytania o istnienie i doświadczanie sytuacji krańcowych. Starowieyski miał niepohamowaną, barokową wyobraźnię i wielkie umiejętności manualne pozwalające na uzewnętrznienie swoich wizji. A to nieczęsto idzie w parze. Jeśli bowiem artyście brakuje wyobraźni, to niczego nie jest w stanie wykreować, może tylko mniej lub bardziej udanie kopiować rzeczywistość.
Starowieyski był znakomitym rozmówcą, należał do nielicznych interlokutorów, których odpowiedzi nie sposób było przewidzieć. Dłużej rozmawiałem z nim w drugiej połowie lat 80., po prestiżowej wystawie w The Museum of Modern Art w Nowym Jorku. Miał tam – przypomnijmy – jako pierwszy Polak wystawę plakatów, projektów i rysunków. Wówczas MOMA było najbogatszym i największym współczesnym muzeum sztuki na świecie. Miało dwukrotnie większą powierzchnię od paryskiego Centrum Pompidou i czterokrotnie od Tate Gallery w Londynie. Wystawę polskiego artysty w 1985 roku obejrzało kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Jak wiadomo potrafił on przyciągnąć uwagę. Na jednej ze ścian wykaligrafował gigantyczny autograf i intrygującą zwiedzających datę 1685. Pod tym podpisem fotografowali się turyści z całego świata, a Japończycy mówili: „Jeden biały, który umie pisać”.
Moje spotkanie ze Starowieyskim zaczęło się w Hotelu Europejskim, a zakończyło w jego warszawskiej pracowni. Najpierw zapytał, gdzie w postawionym na kawiarnianym stole dużym magnetofonie jest mikrofon. Potem przyciągnął sprzęt obiema rękami blisko siebie, spojrzał na mnie z ukosa i powiedział: To dziwne, ale ma pan większe lewe oko. Następnie, nie pytany, zaczął długo mówić o filozofii Kanta. Ja oczywiście chciałem rozmawiać o jego twórczości i erotyce. Byłem już po rozmowie „na łamy” z pewnym uczonym i miałem wolną tylko jedną kasetę. Magnetofon chodził jak traktor i nie wypadało go wyłączać, na domiar złego co chwilę podchodzili do naszego stolika podejrzani goście z prośbą o autograf, który za chwilę spieniężali, by mieć na kolejnego drinka.
Starowieyski, który wtedy udzielił paru wywiadów pismom kobiecym, niechętnie, co mnie zdziwiło, wypowiadał się na tematy męsko‐damskie. Później dowiedziałem się, że za te rozmowy ochrzanił go Jerzy Madeyski. Z długiego spotkania do publikacji przeznaczyłem tylko niewielki tekst zatytułowany Uwielbiam bezwstyd nagiego ciała.
Natomiast o jego twórczości pisałem parokrotnie. Ostatnio o Alegorii Poznańskiego Czerwca’56, monumentalnym obrazie, który w 2006 roku zamówił Jan Grabkowski, Starosta Poznański. Powstał on w poznańskim Zamku jako bodaj ostatni ze spektakli Teatrów Rysowania. Po śmierci artysty zacząłem myśleć o jego związkach z Poznaniem, które on w rozmowie z Mariolą Zdancewicz, Redaktor Naczelną „Merkuriusza” (2006 nr 7), określił jako „zawsze fatalne”, bo albo gdy przyjechał do naszego miasta ścigała go ubecja, albo adwokat, albo nie oddawano mu rysunków. Może ta konstatacja miała związek z nie najlepszym już wówczas samopoczuciem artysty? Fakty bowiem zdają się świadczyć o dużym zainteresowaniu Poznaniaków twórczością artysty.
Jego plakaty zbierali i organizowali ich ekspozycje tacy kolekcjonerzy, jak: Florian Zieliński, Jacek Jaroszyk, Janusz Nowacki oraz w ramach zbiorów Muzeum Narodowego Zdzisław Schubert. Ostatni z wymienionych pisał wstępy do katalogów ważnych wystaw Starowieyskiego i w 1975 roku zorganizował w poznańskim MN pierwszą retrospektywę artysty. Następnie w 1981 roku w Domu Kultury „Pod Lipami” odbył się drugi spektakl Teatru Rysowania. Warto jeszcze wspomnieć o nietypowej wystawie, zatytułowanej Drzewa”. Odbyła się ona w 1993 roku w pierwszym, samochodowym salonie Grażyny Kulczyk przy ul. Św. Marcin. Następnie w Zamku w 2000 roku zaprezentowano dwie wystawy: szkiców i monumentalnych płócien pochodzących aż z czterech Teatrów Rysowania. I wreszcie trzy lata temu powstała wspomniana Alegoria Poznańskiego Czerwca’ 56.
Poza tym w Poznaniu, a konkretnie w holu na pierwszym piętrze Zamku zawsze można obejrzeć zamontowane w ścianie znakomite Wzloty ukrzyżowanych, monumentalne płótna Starowieyskiego powstałe w 1991 roku. Myślę, że jak na Poznań – miasto targów i banków – to sporo.
Starowieyski był artystą wszechstronnym. Oprócz ponad 2000 rysunków i obrazów, 300 plakatów i paruset ilustracji zrealizował 50 scenografii teatralnych i operowych. Ponadto był świetnym kaligrafem i kolekcjonerem, zaskakującym profesjonalistów erudycją oraz znawstwem sztuki europejskiej i orientalnej. I co istotne, z równą starannością traktował wszystkie swoje wystawy.
W latach 80. oglądałem dwie jego stosunkowo niewielkie ekspozycje w Okręgowym Muzeum Miedzi w Legnicy – brązów z jego kolekcji oraz plakatów ze zbiorów Janusza Nowackiego, z Poznania. Artysta świetnie rozlokował przedmioty rozmaitej proweniencji, nadał im „nowy ład” i scalił, umieszczając nad rzędem gablot o błękitnym wnętrzu takie oto pięknie węglem wykaligrafowane teksty: Kto nie ma złota ni miedzi, płaci tym na czy siedzi oraz Pamiętaj człowieku! Jesteś tylko epizodem w życiu przedmiotu. Równie starannie i atrakcyjnie była zaaranżowana ekspozycja jego plakatów, której mocnym akcentem był ponad dwumetrowy obraz, prawie autoportret, jak mówił o nim jego autor. Przedstawiał czaszkę, w której podobieństwo do modela można było dostrzec w kształcie ust.
Na czym polega wybitność czy nawet genialność Starowieyskiego? Nie chodzi tu tylko o oryginalność, którą widać w mistrzowskim kreowaniu poszczególnych przedstawień i łączeniu ich w dynamiczne układy; w podejściu do mitów, np. kosmicznego jaja i ukrzyżowania. Artysta nie ilustruje legendarnych opowieści, lecz przekształca je, niekiedy w sposób przewrotny i włącza we własne narracje.
Myślę, że najważniejsze w jego twórczości jest powoływanie do życia, za pomocą ulubionych motywów, swoistych światów. Często dostrzec w nich można – co zauważyła przed laty Teresa Grzybkowska – narastającą równoczesność życia i śmierci. Obsesja przemijania, erotyzm spleciony ze śmiercią, silne poczucie nadrealności i nadzwyczajne umiejętności sprawiały, że pod ręką artysty powstawały dzieła niezwykłe. Dotykają tajemnicy, wyzwalają u odbiorcy nieznane wcześniej przeżycia duchowe.